sobota, 23 czerwca 2012

Rozdział VIII W ciemności

Yaro rozpostarł swoje nietoperze skrzydła. W milczeniu przypatrywał się Ghull - mieście demonów. Bestii takich jak on. Trwał tak chwilę w bezruchu, jakby podziwiając potęgę twierdzy. Otaczała ją ognista łuna, którą widać było z odległości kilometrów. Yaro uśmiechnął się pod nosem. Żaden śmiertelnik nie mógł trafić do Krwawej Doliny, w której znajdowała się Ghull. A jak już jakimś cudem trafił, to najczęściej jej nie opuszczał. Zostawał tu jako zjawa, albo co gorzej - stawał się demonem. Nagle Yaro załopotał skrzydłami i wzbił się w powietrze. Przez ułamek sekundy wisiał w powietrzu, po czym skierował swój lot na zachód od miasta - do ustronnej chatki, u podnóża góry AroVeta. Coraz szybciej machał skrzydłami, chciał jak najszybciej dostać się do szopy - tam czekała jego kochanka, Arachnea Castilo. Na sam dźwięk tego imienia większość demonów drży. Wreszcie znalazł się bezpośrednio nad chatą. Zapikował w dól i z niezwykłą, wręcz kocią, gracją wylądował na spalonej trawie. Podszedł cicho do dosyć obszernego budynku. Zapukał delikatnie w spróchniałe drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Zapukał po raz kolejny, ciut mocniej. Tym razem usłyszał metaliczny, zimny głos:
- Kto tam? - Yaro przez chwilkę nie odpowiadał.
- To ja... Yaro.- odezwał się w końcu. Nastała kilkusekundowa cisza, po czym drzwi uchyliły się i ukazała się w nich czarnowłosa dziewczyna, ubrana w czarną jak smoła suknię. Arachnea. Demonica przekrzywiła głowę.
- Spóźniony... - wymruczała tajemnicza piękność. Yaro uśmiechnął się kusząco. Arachnea odpowiedziała mu tym samym. Nagle Yaro przyparł demonkę do ściany i począł całować. Arachnea odwzajemniała pocałunki z jeszcze większą namiętnością.  Nie odrywając ust złożonych w pocałunku, weszli chwiejnie do chatki.
                                                                           ***
W ciemności błysnęły dwa jaskrawoczerwone punkciki. Para kocich oczu uważnie obserwował górę AroVeta, szczególnie chatkę u jej podnóża.  To ogromna puma siedziała w cierniowych krzakach, z napiętymi mięśniami, gotowa do skoku. Nagle całe jej ciało zadrżało i drapieżnik zmienił się w zgrabną dziewczynę o brązowych włosach. Tylko jej jaskrawozłote oczy pozostały niezmienione. Argoo. Uśmiechnęła się w ciemności.
- Cisza... - mruknęła i powoli wstała z pozycji siedzącej.
- Wracaam do Dalhi - szepnęła sama do siebie.

piątek, 22 czerwca 2012

Rozdział VII Podniebny lot

U samych stóp siedzącego Mark'a wylądowala płowożółta miotła. Trzon miała solidny, zrobiony z drewna, parę pogiętych nitek wystawało z góry. Wyglądała na starą. Bardzo starą. Chłopak popatrzył na Dalhię pytająo. Odpowiedziała mu uśmiechem.
- No co? Bajek nie czytałeś? - uniosła jedną brew. Mark jeszcze raz spojrzał na miotłę.
- Że niby... mamy polecieć? - Dalhia skinęła głową - Jak w ,,Harry'm Potterze"? - dodał Mark zdezorientowany.
- Mark, w takiej chwili, w środku lasu, nie oczekujesz chyba limuzyny? - zaśmiała się cicho.
- Ale, że my gdzieś idziemy? - zapytał Mark głupkowato. Dziewczyna nie odpowiedziała. Podniosła miotłę z ziemi, otrzepała ją z niewidzialnego pyłku. Usiadła na niej okrakiem, obiema rękoma przytrzymywała trzon.
- Na co czekasz? Na zaproszenie? Ładuj się! Chcę ci coś pokazać. - krzyknęła Dalhia. Mark podniósł się z pozycji siedzącej i podszedł niepewnie do Dalhi. Tak jak ona, okrakiem stanął nad miotłą.
- Obejmij mnie - rozkazała Dalhia. Mark popatrzył na nią z ukosa, ale złapał ją mocno w talii.
- Co ty zamierzasz zrobić? I co tu w ogóle jest grane? - spytał zdziwionym głosem.
- No to ruszamy! - zawołała Dalhia i zaśmiła się czysto. Nagle Mark poczuł, że traci grunt pod stopami. Mocniej objął dziewczynę. Czuł, że wznoszą się coraz wyżej, albo raczej, że to miotła unosi się wraz z nimi, ponad korony wysokich drzew. Wznieśli się na tyle wysoko, że Mark był w stanie zobaczyć światła domów całego River Creek. Miotła kołysała się delikatnie na wietrze. Nagle runęli w dół, jakby pchani przez setki niewidzialnych par rąk. Miotła w zawrotnym tempie pikowała w dół. Mark chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Zimne, jesienne powietrze chłostało go po twarzy jak tysiące biczy. Gdy byli zaledwie dwa centymetry nad ziemią, Dalhia szarpnęła trzon go w przeciwnym kierunku. Miotła poszybowała znowu w górę. Zaczęli lecieć spokojniejszym, choć nadal szybkim, tempem. Dopiero po paru minutach Mark odważył spojrzeć w dół. Widok, jaki ujrzał zapierał dech w piersiach. Pod nimi rozciągały się ogromne połacie złotych pól. Rośliny falowały lekko na wietrze. Ugór przecinała szeroka rzeka, lub raczej perłowy strumień. Po jego brzegach ciągnęły się rzędy głazów, które wyłaniały się z wody jak grzebień morskiego węża.
- O rany... -  szepnął Mark.
- To jeszcze nic. - cicho dodała Dalhia. Przelecieli nad polami. Przed nimi znowu rozciągał się las, jednak drzewa były o wiele niższe niż poprzednio, przypominało to bardziej knieję, czy zagajnik. Lecieli tak pół godziny, pogrążeni w ciszy swoich dusz. Wokół panował idealny spokój, niezmącony jakimikolwiek odgłosami cywilizacji. Wtem Mark usłyszał wołanie mewy i chłodne powietrze, napływające ,,od frontu'. W gardle poczuł słony smak... morskiej wody? Przecież River Creek znajdowało się dosyć daleko od morza... dosyć.
- Czy my jesteśmy nad morzem? - szepnął Dalhi na ucho. Nie odpowiedziła. Zagajnik powoli się przerzedzał, po jakimś czasie widać było tylko wystające z piachu pojedynccze drzewa o poskręcanych gałęziach. Właśnie wtedy Mark ujrzał pod sobą lazurowe morze. Fale rozbijały się delikatnie o brzeg. Lecieli nad wodą przez około godzinę. Mark zaczynał się już niecirepliwić, gdy w dotychczasowym, niczym nie zmąconym lazurze zaczęły pojawiać się pojedycze skały. A to znaczyły, że zbliżali się do wyspy.
                                                                       

sobota, 10 marca 2012

Rozdział VI Uwierz mi

Mark usłyszał głuche klapnięcie obok siebie. Z wysiłkiem otworzył oko i zobaczył, że Dalhia nie celowała już w niego sierpem: teraz usiadła na ziemi i obcięła pęk dziwnych roślin rosnących tuż obok Mark'a. Znowu zbliżyła sierp do chłopaka, tym razem wiedział, że nie ma zamiaru go dźgnąć. Tak też było - Dalhia rozcięła zakrwawioną nogawkę spodni Mark'a i przyłożyła pęk zielska do rany. Rana od razu przestała krwawić i zasklepiła się. Chłopak poczuł się o wiele lepiej, rana przestał go szczypać i przestało mu się kręcić w głowie. Wracały mu siły. Popatrzył na Dalhię ze zdziwieniem.
- J-jak to zrobiłaś? - zapytał. Dziewczyna podniosła głowę i popatrzyła na chłopaka szmaragdowymi oczyma. Zniknęła w nich cała lodowatość, zostało tylko trochę smutku, ale teraz górowało tam jakby lekkie rozbawianie.
- Nie na darmo nazywali mnie najlepszą zielarką roku 1887. - rzekła z rozbawieniem. Jej głos już nie był taki zimny. Nastała cisza. Mark przypatrywał się Dalhi uważnie i zastanawiał si nad sensem wypowiedzianych przez nią słów. Znowu uderzyło go to, jaka jest piękna. Włosy spływały jej po plecach ognistym strumieniem, jedną ręką trzymała spiżowe narzędzie, drugą oparła na biodrze. Teraz to ona popatrzyła mu w oczy. Mark ujrzał w nich coś, co przeraziło go nie na żarty - źrenice, które powinny wyglądać jak okrągłe kulki były teraz pionowymi kreseczkami. Oczy nie były już zielone, tylko pomarańczowe. Jak u kobry. Do głowy przyszło mu pytanie, tak oczywiste, że już dawno powinien je zadać, pytanie tak banalne, a zarazem przerażające.
- Dalhio - zaczął - kim ty jesteś? - Dziewczyna nie odpowiedziała, spuściła głowę i zaczęła bawić się sierpem.
- Kim ty jesteś? - zapytał jeszcze raz, drżącym głosem. Podniosła oczy, teraz bursztynowe z elipsowatymi renicami. Tak jak u wilka. Spojrzała na niego poważnie.
- Wiedźmą. - odpowiedziała. Mark zamrugał szybko oczami. Niespodziewnie wybuchnął głośnym, szczerym śmiechem. Poparztył z rozbawieniem na Dalhię wciąż się śmiejąc. Odwzajemniła spojrzenie - buzowała w nim wściekłość.
- A więc nie wierzysz mi? - wycedziła przez zęby. Mark przestał się na chwilę śmiać.
- Przepraszam Dalhio - zachichotał - ale to nie możliwe. Choć prawie bym się na to nabrał. Jak zrobiłaś ten trik z oczami? Fajny, nauczysz mnie.? - znów się zaśmiał. Wstał z ziemi i otrzepał spodnie. Dalhia stała nieruchomo, jej włosy rozwiewał wiatr.
- Chodź, wrócimy do domu. - podszedł do niej i chciał objąć ramieniem jej, prawdopodobnie, zziębnięte ciało. Odsunęła się gwałtownie, z gniewem w oczach.
- Mark, to prawda. Ja jestem wiedźmą. - wysyczała.
- No tak, tak. A ja jestem pluszowym misiem. - uśmiechnął się. Podszedł do niej jeszcze raz. Tym razem Dalhia nie odskoczyła w bok, ale za nim zdążył do niej podejść, przytknęła mu ostrze sierpa do gardła. Mark wycofał się szybko.
- Czy jeśli pokażę ci coś, uwierzysz mi? - prawie wypluła te słowa. Mark znów się uśmiechnął.
- No jasne. Ale jak to zrobisz? - Przecież to była tylko Dalhia.
- Już ja coś wymyślę - terez to ona uśmiechnęła się.
Nagle Mark poczuł w głowie ostry jak brzytwa głos. Z bólu zgiąl się wpół. Krzyknął i znowu upadł na zięmię. Głos mówił: Czy teraz mi wierzysz? Mark krzyczał przeraźliwie, kuląc się i szamotając . Z jego gardła wydostał się okropny wrzask. Wtem głos przerwał się i Mark przestał cierpieć. Z tego potwornego bólu, wywołanego - o dziwo - przez jakiś głos o mało nie zemdlał. Leżał teraz na ziemi, otwierając i zamykając usta jak ryba, próbował złapać oddech. Oczy miał zamknięte, nie miał nawet siły ich otworzyć. Usłyszał nad sobą głos Dalhi.
- Przepraszam, Mark, ale musiałam to zrobić. Mam jeszcze masę innych, okropniejszych mocy. Nic dziwnego, żyję w końcu 628 lat. Z każdym rokiem jestem potężniejsza. - odrzekła smutnym głosem. Mark poczuł na swoim czole dwie, zimne jak lód ręce Dalhi. Usłyszał jakieś niezrozumiałe słowa.
- Allan xumi the'athe lea. Limony'a nuri du nasthu wa:ra. Limony'a nuri du nasthu wa:ra! - ostatnie słowa wymruczała tak cicho, że Mark ledwo je usłyszał. Poczuł się lepiej, miał siłę otworzyć oczy. Ujrzał nad sobą twarz Dalhi.
- Wybacz mi, Mark. Mój głos był trochę za ostry. - patrzyła mu cały czas prosto w oczy.
- Tylko... troszeczkę - wychrypiał. Nie był zły na Dalhię/wiedźmę. W końcu sam zachował się jak ostatni idiota.
Dziewczyna pomogła mu wstać i usiąść na skalnej półce, na dużym głazie blokującum nurtt parowu. Mark'owi powoli wrzacały siły.
- A teraz - odezwała się Dalhia - pozwól, że ci wszystko wytłumaczę. Od samego początku. - zanim chłopak zdążył coś powiedzieć, zagwizdała głośno. Coś z szumem przeleciało nad nimi.

wtorek, 6 marca 2012

Rozdział V Nawoływanie i spiżowy sierp

Mark opadł z westchnieniem na krzesło, jakby w całym tym dramatycznym geście miał ująć całę swoje rozgoryczenie i... jakąś dziwną ulgę. Znajdował się w swoim domu, w jadalni. Mark zawsze przychodził do tego pokoju, gdy był smutny. Kiedy miał 6 lat dowiedział się  że Święty Mikołaj nie istnieje całą Wigilię przesiedział właśnie w tym pokoju. Teraz, gdy nie umie wyznać nić domniemanej ukochanej też tu przychodzi. Może to jasne, muślinowe firanki go uspakajają, a może obraz Niebieskiej Pani, jak to lubił ją nazywać w dzieciństwie. Niebiaska Pani była kobietą na obrazie ubraną w szmaragdową suknię. Mark wyobrażał sobie, że jest utkana z odbicia nocnego nieba w jeziorze, przy którym stała. Kobieta z obrazu uśmiechała się, jakby chciała powiedzieć ,,Jutro będzie lepiej". Patrzenie na Niebieską Panią zawsze podnosiło go na duchu, ale teraz nie pomogło. Mark westchnął jeszcze raz i podniósł się powoli z krzesła. Skierował się prosto do swojego pokoju, lecz nagle stanął jak wryty. W jego głowie usłyszał dziwny dźwię, jakby muzykę, wołanie. Dźwięk uwiódł go tak bardzo, że zapomniał gdzie w ogóle się znajduje. Słyszał tylko to nawoływanie. Machinalnie odwrócił się i jakby w transie powędrował ku drzwiom. Wyszedł na dwór.
W River Creek istniałl bardzo stary, dębowy las. Podczas II Wojny Światowej był schronieniem dla partyzantów. Teraz właśnie tam kierował się Mark. Stawiał równe kroki, oczy miał półprzymknięte. Słuchał tylko muzyki, która robiła się coraz głośniejsza. Wszedł do lasu. Szedł około dziesięciu minut, wtem muzyka ustała i chłopak zorientował się gdzie się znajduje. Doleciał do niego strzępy wspomnień: dom, las, droga, dziwne nawoływanie. Znajdował się dość głęboko w lesie, tu nie dochodziły żadne odgłosy, nawet śpiew ptaków. Mark rozejrzał się dookoła. Postanowił natychmiast wrócić do domu. Mimo to nie ruszył się z miejsca. Zastanawiał się, co to mogła być za muzyka. Słyszał ją bardzo wyraźnie, to nie mogło być żade złudzenie. Kojarzyło mu się to z... wołaniem, jakby coś przyciągało go do siebie. Jeszcze raz obejrzał się dookoła. Tym razem ujrzał jakieś ulotne mignięcie z lewej strony. Mark obrócił się po raz kolejny, oddychając głośno ze strachu. Mignięcie, które ujrzał było koloru ognistoczerwonego. Powoli ruszył z miejsca. Nagle usłyszał głuche, warczenie. Krzyknął gwałtownie odsuwając się do tyłu. Upadł na grunt. Dysząc głośno nasłuchiwał kolejnego dźwięku. Znowu rozległo się warczenie, tym razem głośniejsze  i bardziej złowrogie. Było już bardzo ciemno, Mark nie rozróżniał kolorów ani kształtów.  Poderwał się z ziemi i zaczął uciekać, prowadzony instynktem ucieczki,  czując, że coś idzie za nim, a raczej biegnie powarkując złowrogo i szyderczo. Chłopak przyśpieszyl kroku, zboczył z dróżki i zaczął przedzierać się przez gęstą ścianę drzew. Co chwila potykał się o wystające korzenie, czubki gałęzi wplątywały mu się we włosy, ale Mark biegł dalej nie czując zmęczenia. Potknął się o coć ostrego i rozciął sobie kolano, czuł, jak krew spływa mu po łydce. Rana pewnie była bardzo głęboka. Adrenalina buzowała mu w żyłach, strach dodawał skrzydeł. Na karku prawie czuł oddech nieznajomej istoty, więc stawiał większe kroki próbując zgubić ,,coś". Zauważył, że znalazł się w wąskim parowie, którego niewyskokie, aczkolwiek strome ściany pokrywały drzewa. Wtem ujrzał przed sobą wielki głaz, wysoki na około sześciu metrów - za wysoki, żeby się na niego wspiąć, a parów za wąski i miał zbyt strome ściany, żeby obejść kamień. Mark znalazł się w pułapce. Kolano piekło go niemiłosiernie, nogawkę lewej nogi miał całkowicie zakrwawiną. Nie widział już ksztaltu, ale czuł jego obecność. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, czuł już zimny oddech śmierci - nawet jeżeli istota zostawiła go w spokoju, to wykrwawi się . Upadła na ziemię, oparł się o omszały głaz. Wtem po raz kolejny zauważył ognistoczerwone mignięcie, bardzo wyraźnie, choć była już ciemna noc. Odwrócił z wysiłkiem głowę i zobaczył coś, od czego znów zawładnęła nim panika: z drzew pokrywających ściany wąwozu wyszła szczupła postać, odziana w zwiewną, czarną jak smoła sukienkę. Postać miała rude włosy. To była Dalhia Rove.
Mark zacisnął powieki i otworzył je ponownie, ale Dalhia nie zniknęła. W ręku ściskała ogromny, spiżowy, ostry jak brzytwa sierp. Z jej oczu zniknęła lodowatość, teraz byl tam jakiś upiorny wyraz, którego Mark nie potrafił rozpoznać. Podchodziła do niego, bosymi stopami, szepcząc jakieś niezrozumiałe dla Mark'a słowa. Chłopak czuł, że zaraz umrze, nawet jeżeli się nie wykrwawi, to Dalhia przebije go sierpem, wyczuwał dobrze jej zamiar. Wyglądała upiornie i zarazem pięknie. Była coraz bliżej niego, Mark coraz wyraźniej widział ostrze sierpa. Zacisnął powieki jeszcze raz, łzy poleciały mu po twarzy, czekając na śmiertelny cios. Ale ten nie nastąpił.

piątek, 2 marca 2012

Rozdział IV Czemu do cholery nie mógł?!

Mark biegł z szybkością geparda przez wąskie, już wypustoszałe korytarze Glasgow High. Modlił się w duchu, aby Cynthia jeszcze nie wyszła ze szkoły. Minął już wąziutkie przejście, na którego ścianach wisiały portrety wszystkich dyrektorów liceum. Patrzyli oni na Mark'a pustym spojrzeniem. Chłpak minął klasopracownię chemiczną i znalazł się przed drzwiami prowadzącymi do bilbliteki.
Było to pomieszczenie rzadko odwiedzane przez uczniów. Wyblakły napis ,,Biblioteka szkolna" ledwo trzymał się framugi. Mark nacisnął klamkę. Uderzył do intensywny zapach starego papieru. Po obydwu jego stronach rozciągły się półki z książkami. Na środku stało parę stolików z sosnowego grewna przy jednym siedziały Argoo, Lydia i Cynthia. Nigdzie nie było widać Dalhi. To chyba dobrze, pomyśłał chłopak.
Cynthia, Argoo i Lydia rozmawiały ze sobą zciszonymi głosami. Widać mówiły o czymś poważnym, bo wszystkie miały skupione twarze.
Oczy Argoo nie były jak zwykle spokojne, nie wyrażające żadnych uczuć poza opanowaniem - teraz były bardzo poważne i trochę rozdrażnione. Argoo była zazwyczaj opanowana, bez wyrazu. Nikt właściwie nic o niej nie wiedział. Ale była piękna. Szare, okrągłe oczy i bujne kasztanowe loki nadawały jej trochę egzotycznego jakby górskiego wyglądy. W jej tęczówkach nie byłoby nic dziwnego, gdyby czasem nie stawały się złote. Mark widział raz taką akcję - Malou i Engi szkolne gwiazdy wyśmiewały się z niej. Chłopak nie wiedział jakim cudem usłyszała to, bo stała 20 metrów dalej, ale podeszła do Malou i Engi i jej soczewki na chwilę stały się złote, a potem znów szare. Od teko momentu nikt ju nie wyśmiewa się z Argoo.
Błękite oczy Cythi zawsze miały w sobie jakąś iskrę, co nadawało im takiego wyglądu, jakby Cynthia śmiała się. Jej długie blond włosy miękko opadały na ramiona i cudnie współgrały z  waniliową skórą. Cythia była śliczna, nawet Malou i Engi nie dorównywał jej urodą. Poza tym Cynthia była bardzo miła, a przy tym spokojna i łagodna.
Źrenice Lydii były zawszę trochę większe niż zwyczjne. Lydia była osobą bardzo gwałtowną, byle co mogło ją tak podsycić, tak, że wybuchała. Pomimo trudnego charakteru kochała kwiaty. Mark nie raz widział ją z kileichem lili lub tulipana we włosach. Brązowe włosy Lydii przypominały korę drzewa. Ogólnie Mark'owi Lydia kojarzyła się zawsze z rośliną.
Te i inne myśli kotłowały się w głowie chłopaka gdy podchodził do stolika, przy którym rozmawiały dziewczęta. Do jego uszu doleciały strzępy rozmowy.
- ... ale co według ciebie powinnyśmy zrobić? - to był głos Argoo.
- Nie wiem, ale nie możemy narażać się na takie niebezpieczeństwo. Siebie i Dalhii. - Dalhi...? - Nie pomyślałyście o tym? - to Cynthia. Mark był tak blisko, że słyszał już każde słowo. Wtem dziewczny zauważyły go. Oczy Lydii przybrały gniewny wyraz, Argoo znowu stała się opanowana, na chwilę tylko jej tęczówki pozłociły się, a Cynthia uśmiecchnęła się jak zwykle.
- O Mark! - zaśmiała się nerwowo - Czego... Czego tu szukasz? - trzy pary oczu, niebieskie, brązowe i stalowoszare wpatrywały się w niego z napięciem.
- Ja.. Ja.. - jąkał się.
- No co ,,ty"? - zaczynała się niecierpliwić Lydia. Czemu nie mógł tak po prostu poprosić Cynthię o chodzenie?
- Ja.. ja - no czemu do cholery nie mógł?!
- Mark gadasz teraz albo won stąd! - warknęła Lydia.
- Chciałbym.. chciałbym... - zaraz jej to powie. Już jest blisko.
- Tak Mark? - zachęcała go Cynthia z uśmiechem.
- ... wypożyczyć jakąś książkę. - nie powiedział jej tego. Dlaczego? Dlaczego?!
Nigdy nie miał takich problemów. Czyżby aż tak go onieśmielała? Chyba, że... kocho już kogoś innego. Chłopak szybko odrzucił od siebie tą myśl.
- Polecisz mi coś? - teraz to on uśmiechnął się. Sztucznie.
- Ekhm.. Taaak - uśmiechnęła się trochę zakłopotała się Cyn. - Proponuję ci Zemstę. Chodź pokaże ci gdzie leży.

                                                                       

niedziela, 26 lutego 2012

Rozdział III Cóż ono mogło ukrywać?...

W Glasgow High zadzwonił dzwonek, obwieszczający uczniom, że już koniec przerwy i, że trzeba zbierać się w klasach. Jednak gwar wokół nieznajomej Francuzki nie cichł nawet w klasie ( o dziwo weszła do tej samej klasy, co Mark, Argoo, Lydia i Dalhia: czyli pomieszczenia nr 21, własności klasy III C Licealnej ) - coraz to nowe osoby podchodziły do niej, siedzącej na ławce. zadawały niezliczoną ilość pytań, albo chociaż ją obserwowały. Nauczycielka wciąż nie przychodziła. Francuzka piłowała paznokcie, jakby całe zamieszanie nie dotyczyło jej. Mark zauważyl, że jednak uważnie wszystkiego słucha.
Mark przyglądał się tej scenie dość sceptycznie. Jego także nie opuszczala wierna grupka fanek, stojących wokół ławki, na której siedział, robiąca do niego ,, maślane oczka " i co chwila wzdychającya na każde jego poruszenie. Nagle chłopak wzdrygnął się. Całe zamieszanie, wokół nieznajomej dziewczyny wydawało mu się żenujące. Ale czy jego ,, gwiazdorstwo " nie było też nieapetyczne dla innych osób? Mark wzdrygnął się po raz drugi, tym razem na widok szaroniebieskich oczu, obrysowanych, czarną, zapewne markową kredką. Francuzka przestała piłować paznokcie i podeszła do Mark'a. Przysunęła sobie niedbały ruchem krzesło i usiadła na nim z nonszalancją. Wzrok wszystkich osób w klasie został zwrócony na siedzącego Mark'a i dziewczynę.
- Dobrzhe się bawisz w tym liceum? - zapytała z francuskim akcentem, wyniosłym głosem nieznajoma. Mark zrozumiał, że do zaproszenie do wspólnej konwersacji. Widać dziewczyna wie, z kim się należy zadawać, pomyślał Mark.
- No, można tak powiedzieć - zmrużył figlarnie oczy - Nie widziałem cię tu nigdy. Jesteś nowa w River Creek? - na dźwięk tych słów Francuzka poruszyła się nieznacznie, twarz jej stężała. Poprawiła melonik.
- Jakbyś nie zauważył - syknęła - jestem z Frhancji. Ale cóż za manierhy! - roześmiała się - Nawet się nie przhedstawiłam. Jestem Claudia - podała Mark'owi rękę - Claudia de Rheffone.
- Mark - odwzajemnił uścisk - Mark Ferthenson. - rozparł się wygodnie na krześle - Nie żebym miał coś za złe mojemu "ukochanemu" miasteczku, ale co cię sprowadza do takiej dziury jak River Creek? - tu nawet nie ma sklepu Diora, pomyślał trochę złośliwie.
- No cóż - niby zamyśliła się Claudia - To trhochę długa historhia. - westchnęła. Na chwilę w jej oczach zatliły się iskierki tęsknoty, ale zaraz zgasły i zastąpiła je egoistyczność. - Po pierhwsze mój tata uparhł się, żebym poszła do jakiegoś innego liceum na mój ostatni rok. Twierhdził, że to, do którhego chodzę w Parhyżu jest za słabe jak na moje możliwości. No więc wyszukał Glasgow High w interhnecie - rozejrzała się z niesmakiem po pomieszczeniu. - i przysłał mnie do Szkocji. Na szczęście potem wrhacam już do Parhyża. Będę studiować na Sorhbonie. - wypięła dumnie pierś. Mark obruszył się w duchu. Bądź co bądź nie znosił River Creek i pragnął jak najszybciej się stąd wydostać, ale jak ona może tak... przyglądać się z niesmakiem Glasgow High?

Po chwili do klasy weszła nauczycielka. Pani Phias była wychowawczynią klasy III C. Zapowiedziała krótko nowy rok szkolny, po czym spojrzała na klasę.
- Przed przejściem do zajęć chciałabym przedstawić wam nową koleżankę, Claudie de Reffone. Claudio wstań proszę i opowiedz coś o sobie.- Claudia wstała z gracją i podeszła do pani Phias.
- No więc - spojrzała na klasę z litością, jakby nie byli w stanie pojąć jej całej wspaniałości - pochodzę z Frhancji i mam 18 lat. Mój ojciec markiz - to słowo wypowiedziała z takim naciskiem, że Mark aż wstrzymał oddech. Markiz...? - de Rheffone przysłał mnie tutaj - znowu w jej spojrzeniu widać było pogardę - żebym kontynuowała naukę. - bez niczyjej zgody usiadła z powrotem na krześle. Pani Phias chrząknęła z zakłopotaniem, potrząsnęła głową i rzekła:
- Ekhm, witaj w naszej klasie. Moi drodzy, bądźcie mili dla waszej nowej koleżanki. - jej spojrzenie było tak wymowne, że uczniowie od razu zrozumieli, że to miało znaczyć: Nie zepsujcie tego. Ona jest obrzydliwie bogata i przynosi zyski temu liceum.
Kolejne lekcje zleciały bardzo szybko, po części dlatego, że objaśniano na nich regulaminy. Gdy ostatnią lekcję, historię Szkocji, zakończył chrapliwy dźwięk dzwonka, Mark odetchnął z ulgą. Wybiegł jak na skrzydłach z klasy. Teraz jedo celem było odnaleźć Cynthię. Nie będzie to zbyt trudne - ona, Argoo, Lydia i Dalhia większość przerw spędzają w biblitece. Jedno tylko go niepokoiło - na pewno będzie tam Dalhia. Ale... przecież on nic do niej nie czuje. Nie obchodzą go jej ognistorude włosy, krwistoczerwone usta i szmaragdowe oczy. I to spojrzenie. Zimne, wynoisłe a zarazem niewyobrażalnie smutne, przepełnione bólem. Cóż ono mogło ukrywać?...

poniedziałek, 13 lutego 2012

Rozdział II Vous, vous Ecossais ne sais pas la'mode!

Mark'a obudził donośny dzwięk dzwonu w pobliskim kościółku. Był pierwszy września. Już siódma,
trzeba wstawać - pomyślał chłopak. Mimo to nie ruszył się z miejsca. Zaczął rozmyśłać o
pierwszym dniu szkoły. Na pewno spotka Ricka, nalepszego kumpla. Spotka też masę piszczących na jego widok dziewcząt. Mark uśmiechnął się sam do siebie. O tak, uwielbiał takie życie. Nagle jego myśli powędrowały na inny tor. Ciekawe, czy będzie też Dalhia. Na myśl o niej poczuł dziwne ciepło. Powinna być, przecieć to rozpoczęcie ostatniego roku w liceum. Ale co go ona obchodzi. Najważniejsze, aby była tam Cynthia. Kiedy dźwięk dzwonu rozbrzmiał po raz ostatni, Mark z niechęcią zwlókł się z łóżka. Wziął prysznic, umył zęby i zjadł śnaidanie. Normalny, codzienny rytm. Ale już niedługo ma się to zmienić - przecież jest szkolną gwiazdą. Gdy wychodził z domu, słońce wzeszło całkowicie.
Do liceum dzieliło go zaledwie 10 minut drogi. To nie było dziwne - w tak małym miasteczku jak River Creek wzędzie było blisko. Mark minął  skwer porśnięty kwiatami, układającymi się w napis. ,, Witajcie w River Creek ". Chłopak uśmiechnął się pobłażliwie.
- Witajcie w River Creek, dobre sobie - powiedział cicho sam do siebie. - I tak żaden turysta tu nie przyjeżdża. Dobrze przynajmniej, że mieszkamy niedaleko dużego, normalnego miasta.
Dotarł do progu Glasgow High. Za sobą usłyszał stłumione westchnięcie. Uśmiechnął się szeroko.
No tak, wielbicielki czekają - pomyślał. Przeszedł przez drzwi. Wszystki oczy skierowały się na Mark'a.
Widok roztaczający się wokół niego był mu dobrze znany. Glasgow High to dosyć duże liceum jak a River Creek. Mark skierował się na pierwsze piętro.
Przed nim rozciągały się rzędy szafek. Wiedział, że stojący przy nich ludzie ukradkiem patrzą na niego.
Chłopak podszedł do listy przypiętej na korkowej tablicy, krokiem modela przechadzającego się na wybiegu.W tym roku jego szafka ma numer 276.
Nagle zobaczył coś, od czego zrobiło mu się słabo. Szafkę nr 277 zajmowała Dalhia Rove.
Mark był kompletnie skołowany. Jak on zniesie obecność Wiedźmy?! Codziennie będzie musiał przechodzić obok niej i patrzeć w jej lodowate, szmaragdowe oczy... Mimo to, Mark nie czuł się ani przestraszony, ani zgorszony. Bądź co bądź, Dalhia jest dziewczyną, w dodatku piękną. Chłopak
wypuścił powietrze ze świstem. Podszedł wolnym krokiem do szafki nr 276, rozglądając się na boki.
Wtem rozległ się piskilwy, jakby zdenerwowany odgłos samochodowego klaksonu. Mimowolnie wszyscy ludzie zebrali się wokół oknien wychodzących na parking Glasgow High. To co zobaczyli wydawało się dość dziwne: czarna, podłużna limuzyna z francuską (!) rejestracją próbowała zająć miejsce na szkolnym parkingu. Samochód próbował wjechać na wąski pas wyłożonej kostką nawierzchni, lecz nie mógł. Właśnie na tym pasie stała Wiedźma.
Dlahia wydawała nic nie robić sobie z obecności markowego pojazdu. Wpatrywała się się w jego przyciemniane szyby z zimnym spokojem. Ognistorude włosy spięła w luźną kitkę. Zebrani pod oknem wstrzymali oddech. Limuzyna zatrąbiła jeszcze raz, tym razem dłużej i odjechała. W takiej wojnie mogła wygrać tylko jedna osoba - Dalhia.
Licealiści cały czas nie odklejali nosów od szyb - wpatrywali się w szukającą miejsca limuzynę. Auto wreszcie zaparkowało. Z przedniego miejsca wynurzył się szofer ubrany w idiotyczną liberię. Z elegancją otworzył drzwiczki od strony pasażera.
Wysiadła z nich szczupła, średniego wzrostu dziewczyna w meloniku. Miała płowo-blond włosy i jasną cerę. Powiedziała coś do szofera. Ten pokiwał głową i wsiadł do samochodu. Dziewczyna kołysząc biodrami weszła do gmachu liceum. Od razu otoczył ją wianuszek ciekawskich. Biła od niej jakaś niezmącona pewność siebie. Mark przyglądał się temu wszystkiemu z daleka.
Dziewczyna zauważyła, że wększość oczu skierowana jest na jej lekko przekrzywiony melonik, więc
wygładziła go i wznosząc niebieskie oczy do nieba powiedziała z irytacją i wyższością w głosie:
- Vous, vous Ecossais ne sais pas la'mode!
Jeszcze większa  ilość oczu wpatrywała się w nią, ze zdziwieniem. Dziewczyna westchnęłą i dodała ( z silnym francuskim akcentem ), z litością:
- Wy, ci Szkoci, w ogóle nie znacie się na modzie!